Harry Potter przyglądał się mi uważnie, gdy powoli przeżuwałem obiad. Czułem się niezręcznie, prawie obnażony przy nim. Zielone oczy śledziły każdy ruch mojej żuchwy i po kilku kęsach miałem serdecznie dosyć jedzenia.
- Czego ty chcesz? – zapytałem bez ogródek.
Chłopak uśmiechnął się niepewnie jakby chciał dodać sobie odwagi.
- Może mi pan coś powiedzieć o mojej matce? Skoro obiecał jej pan…
- Znowu jestem panem, Potter? – przerwałem mu złośliwie. – Powiedz mi dlaczego, miałbym cokolwiek wiedzieć o twojej matce? Chyba wiesz, że ona była gryfonką, a ja ślizgonem.
- Ale pan sam powiedział, że jej obiecał – zaplątał się. – A obietnice składamy tym, na których nam zależy.
Odłożyłem sztućce na bok. Obiad kompletnie stracił w moich oczach. Rzuciłem chłopakowi przeciągłe, świdrujące spojrzenie.
- Obietnica to tylko obietnica, Potter. Jak widzisz, zdarza mi się ich nie dotrzymywać – wycedziłem.
- Ale nie dlatego, że pan nie chce ich dotrzymać. Po prostu okoliczności…
Wstałem. Ta rozmowa zaczynała być irytująca. Szczególnie dlatego, że chłopak próbował dostrzec w moim postępowaniu cechy, których wcale tam nie było.
- Niewiedza nie usprawiedliwia czynów – warknąłem podchodząc do okna. Nadal kulałem i pobolewał mnie cały prawy bok, ale starałem się tego nie okazywać.
Spojrzałem na niego krytycznie. Właściwie co ja wiedziałem o Lily Evans? Była szlamą z Gryffindoru. I do połowy szóstej klasy nie cierpiała Jamesa Pottera.
- Przyjaźniła się z… pewną osobą z mojej grupy – zacząłem niespodziewanie dla samego siebie. – I była bardzo namolna, zupełnie jak ty. I była bardzo uparta, może nawet bardziej od ciebie – zakończyłem.
Nie dodałem tylko, że Evansówna była jedną z niewielu osób, którym ufałem.
—
Po ukazaniu się marcowego numeru Żonglera w Londynie zaczęły rozprzestrzeniać się obrzydliwe paszkwile dotyczące mnie i White. Rita Skeeter namolnie wypisywała coraz to obraźliwsze bajeczki na nasz temat. Tu już nawet nie chodziło o bzdury, które krążyły na mój temat. Najgorsze było to, że te wyssane z palca historyjki dotyczyły również Blanche. Ona sama śmiała się z nich głośno. Śmiali się z nich zresztą wszyscy członkowie Zakonu Feniksa (za wyjątkiem mnie). Nawet Lupin po jednej z lekcji udzielonej Hermionie powiedział:
- Dłużej nie mogliśmy siedzieć w samotności, bo kto wie czego jutro dowiedzielibyśmy się o sobie w Proroku Codziennym?
Tak więc każde zdarzenie, z pozoru nawet najbardziej błahe kończyło się stwierdzeniem, że Skeeter czai się za rogiem, ażeby napisać nowy bezsensowny artykuł.
- Ja tam nawet ją lubię – przyznała mi się Blanche. – Ostatecznie to dzięki niej zostałam młodocianą nimfomanką, uwiedzioną przez podstarzałego kawalera w dodatku nauczyciela. W innym znowu artykule, to ja pana uwodziłam. Żyć nie umierać – zachichotała. – Dobrze, że nie wie nic o pana rodzinie. Dopiero napisałaby artykulik. Femme Fatale White rozbiła szczęśliwą rodzinę Severusa Snape’a. Ileż w tym dziewczęciu zła! – wyszeptała parodiując dziennikarkę.
Wykrzywiłem usta w pogardliwym półuśmiechu.
- Naprawdę ci to nie przeszkadza? – zapytałem.
- Nie – westchnęła. – To nie jest zbyt miłe, ale… jeżeli zaczęłabym się przejmować tymi bzdurami, ci którzy to piszą osiągnęliby dokładnie taki efekt, jaki oczekiwali. Muszę im pokazać, że mnie to kompletnie nie obchodzi. Poza tym w tej chwili boję się czego innego.
- Kongresu Wspólnoty?
- Tak. Ostatnio jest zbyt spokojnie.
—
Morgana usiadła na kamieniu. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Dziwne, że nigdy nie zwróciłem na to uwagi. Chodzi mi o to, że nigdy nie widziałem w niej człowieka. I znowu doszło do głosu moje własne ograniczenie. Widziałem w niej nie człowieka, a maszynę zdolną do zabijania. Zawsze wiedziała jak się zachować, co zrobić. Prawie mechanicznie wypowiadała; „Avada Kedavra” i zawsze stała wyprostowana, murem za mną.
Uważałem się nawet nie za jej przyjaciela, albo znajomego, bo ludzie tacy jak Morgana nie mają przyjaciół, a za jej w pewnym sensie podopiecznego. Ona zawsze po prostu… trwała. I tak naprawdę niewiele o niej wiedziałem.
Oczywiście była córką Czarnego Pana, ale nigdy nie potraktowała tego jako swego rodzaju wyróżnienia. Pochodzenie było raczej jej przekleństwem. I to przekleństwem, którego nie umiała pokonać. Największy egoizm to karanie dzieci za grzechy rodziców.
Brawo Snape, że wreszcie to do ciebie dotarło – zakpił jakiś głosik w mojej głowie. –Oczywiście, ty nigdy nie karałeś Pottera, za zarozumialstwo jego ojca, prawda?
Kobieta przygarbiła się. Chyba jeszcze nie zauważyła mojej obecności. Głupie, że dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to tylko kobieta. Chamska, arogancka, ale także w pewnym sensie krucha i delikatna. Ona po prostu przystosowała się do czasów w jakich przyszło jej żyć.
- Co zrobisz jak już będzie po wszystkim, Snape? – zapytała cicho.
A więc jednak zauważyła moją obecność.
- Nie wiem. Chyba będę znowu uczyć w Hogwarcie. I muszę zabezpieczyć Sorleya i Sevi – odparłem z powątpieniem. – O ile wcześniej nie wyląduję w Azkabanie, albo nie pocałuje mnie dementor.
- Nie pocałuje, Dumbledore cię uratuje.
- Ja bym nie wierzył facetowi, który zmartwychwstał – próbowałem zażartować. – A ty co będziesz robić?
Długo wpatrywała mi się w oczy, zanim odpowiedziała.
- Ja? Ja nie wyobrażam sobie życia bez Riddle’a, bez śmierciożerców…
- Nienawidzisz ich?
Pokręciła głową.
- Nie, Snape. Ja już nie nienawidzę. To dziwne, ale wtedy, gdy ją katowaliśmy ta mała pokazała mi coś, czego nigdy wcześniej nie zobaczyłam. Wiesz, że ona nie płakała nad sobą, ale nad nami? Nade mną, Riddlem i Storm.
Zrozumiałem, że mówiła o Blanche.
- Uważaj na nią Snape. Riddle planuje wielki skok na Kongres Wspólnoty Magicznej.
—
Stałem oparty o jedną z kolumienek. Dzięki działaniu eliksiru wieloskokowego wyglądałem jak… Archibald Nott. Obok mnie stała Eunice Storm (Hermiona Granger), kilka kroków dalej Avery (Ron Weasley) przyglądał się magicznej fontannie. Oprócz tego po całym pomieszczeniu, między gośćmi panoszyło się kilkunastu fałszywych śmierciożerców.
Na ten pomysł wpadłem sam, Morgana pomogła mi w jego realizacji. Kto ma łatwiejszy wstęp do Ministerstwa Magii Czarnego Pana, niż śmierciożercy? Kogo nikt nie będzie sprawdzać, ani pytać o pozwolenie?
Blanche White drżała nerwowo siedząc samotnie przy jednym ze stolików. Najchętniej bym do niej podszedł i powiedział, że wszystko się uda, ale jako jeden z czołowych zwolenników Lorda Voldemorta, nie mogłem tego zrobić. Zresztą samotność White trwała tylko chwilę, bo dosłownie parę sekund później podszedł do niej Novac. On naprawdę był najbrzydszym człowiekiem, jakiego widziałem w życiu. Sprawiał wrażenie jakby jeszcze bardziej schudł i zapadł się w siebie. Ministrowie Magii z innych krajów dyskutowali w małych grupkach, a stojący niedaleko nich aurorzy czujnie obserwowali sytuację. Chyba nie wzbudziliśmy ich sympatii, bo przypatrywali nam się wyjątkowo nieufnie.
- Profesorze, niech pan…
- Ty chyba miałaś być tą inteligentniejszą od Złotego Chłopca – zauważyłem złośliwie. – Trzeba było mnie jeszcze po nazwisku zapytać.
- Przepraszam. To jak mam mówić? – zapytała czerwieniąc się Hermiona Granger.
- Zwracaj się do mnie po imieniu, albo po nazwisku.
Dziewczyna wybałuszyła oczy.
- Eee.. – zaczęła nieskładnie. – Archibaldzie, zauważyłeś, że… eee… kobieta Snape’a jest na sali, wśród gości specjalnych?
- Cholera – burknąłem cicho podążając za jej wzrokiem.
Istotnie Deidre była na sali. Nawet więcej, kobieta zmierzała w stronę Blanche. Poruszyłem się niespokojnie ruszając jej naprzeciw. Jeśli wpadła na kolejny, genialny plan pozbycia się dziewczyny, to naprawdę przesadziła. Jak na złość Novac właśnie poszedł po coś do picia i White znowu pozostała bez opieki. Zacisnąłem z całej siły pięści tak jak zwykle robił to Nott i kolebiąc się na obie strony podszedłem do nich, akurat w chwili, gdy Sunwood chciała się dosiąść.
- Deidre – uśmiechnąłem się złośliwie – chyba nie zamierzasz dosiadać się do tego czegoś?
- Właściwie… chciałam porozmawiać – zająknęła się.
- Porozmawiasz później, za kilka minut wszystko się rozpocznie. Lepiej zajmij swoje miejsce, chyba, że chcesz zdenerwować gościa specjalnego.
- Ale to bardzo ważne.
- Nic nie jest tak ważne, żeby denerwować naszego specjalnego gościa – uciąłem chłodno.
- Oczywiście – zaczerwieniła się ze złości odwracając się.
Blanche przyglądała mi się z jawną wrogością.
- Chciałam z nią porozmawiać.
- A ona mogła chcieć ci wbić nóż w plecy – warknąłem zimno. – Udanego wieczoru.
- A udław się – mruknęła urażona gdy już wracałem na swoje miejsce.
Wykrzywiłem wargi Notta w półuśmiechu. Hermiona Granger, wyglądająca jak Eunice Storm, spojrzała na mnie porozumiewawczo.
- Dobra robota, Archibaldzie.
- Nie pozwalaj sobie.
- Chyba się zaczyna – szepnęła.
—
Korneliusz Knot powstał i powolnym, prawie, że mechanicznym krokiem podszedł do podium. Gwar ucichł i kilkaset par oczy utkwiło w nim wzrok. Wyglądał jak człowiek, który się poddał i to poddał w ten najgorszy możliwy sposób. On już nawet nie udawał, że sam sprawuje władzę. On po prostu stanął przy podium, żeby zapisać się w historii magii jako najbardziej nieudolny i żałosny minister.
- Witam na czterdziestym czwartym Kongresie Magicznym – zaczął bezbarwnym tonem. – Jest mi niezmiernie miło, że mimo ostatnich wiadomości przybyliście wszyscy…. Wśród nas brakuje tylko jednego… najważniejszego gościa…
Wykrzywiłem pogardliwie wargi wpatrując się mężczyźnie prosto w oczy. Nawet nie wiedział jak nim gardziłem. Jak bardzo mnie brzydził, i to brzydził słabością swojego charakteru. Był słaby, był tandetny, był dnem.
- A oto i on… – Knot wciągnął głośno powietrze próbując wypowiedzieć słowa: „Lord Voldemort”, bez większego rezultatu.
Właściwie komentarz nie byłby potrzebny, Czarny Pan w otoczeniu swojej świty (notabene na sali pojawiło się raptem dwóch Nottów, dwie Storm i jeszcze kilka takich samych postaci) wszedł na salę. Wydawał się zachwycony przerażeniem jakie wywołał. Ministrowie z innych krajów wpatrywali się w niego ze zdumieniem. Widocznie nie spodziewali się czegoś takiego. Aurorzy zamarli, zamiast wyciągnąć różdżki. Blanche zadrżała patrząc na swojego ojca.
- Jakże się cieszę, widząc was tutaj wszystkich zgromadzonych – wysyczał Czarny Pan. – Nie spodziewałem się tak licznego komitetu powitalnego.
Śmierciożercy towarzyszący mu roześmieli się cicho.
- Nie widzę jednak wśród was Harryego Pottera – zauważył cicho Lord Voldemort. – Czyżby Chłopiec, który Przeżył, by Umrzeć Dzisiaj stchórzył? – zapytał retorycznie. – O, panna White, mieliśmy się już przyjemność poznać – zwrócił się do Blanche. – Zdecydowanie ładniej ci kiedy jesteś na wolności. Twój ojciec nie miał racji mówiąc, że da się cię przekonać do moich racji. Ta oto panna White – podniósł głos. – To najgorszy typ ludzi jakich znałem. Ona wierzy w ideologie!
Śmierciożercy kolejny raz roześmieli się pogardliwie. Przygłupi orszaczek, pomyślałem gniewnie.
- Zebraliśmy się tutaj wszyscy, abyście oddali mi należny hołd. Od dzisiaj cały czarodziejski świat będzie mi podporządkowany. Ci, którzy opowiedzą się po mojej stronie, pozostaną ministrami magii w swoich krajach, ci którzy tego nie zrobią… zginą. Korneliusz był na tyle uprzejmy, ażeby zaprosić was tutaj, a wy na tyle nieroztropni, ażeby przybyć.
Jakiś Auror podniósł różdżkę. Czarny Pan uśmiechnął się w jego stronę pogardliwie.
- Nie radziłbym ci tego robić, ponieważ mam coś, co jest dla was wszystkich najcenniejsze. Otóż moi zaufani… złapali Harryego Pottera, gdy próbował dzisiejszego dnia uciec. Romulusie?
Do sali wszedł pół elf prowadząc Złotego Chłopca. Dzieciak wyglądał na pobitego, a jednak szedł sam. Widocznie Lord Voldemort zaplanował mu bardziej widowiskową śmierć.
Nie ma ankhu, pomyślałem ze złością. Nie miałem pojęcia na czym polega genialny plan Dumbledore’a, ale Potter nie miał swojej największej broni! Był bezbronny jak dziecko! Idiotyzm, przecież on był tylko siedemnastoletnim dzieckiem. Nic dziwnego, że próbował uciec. Ja na jego miejscu też bym uciekał i próbował ocalić własne życie.
- Ten oto dzieciak miał ocalić czarodziejski świat, czy tego dokonał? Nie. Wprost przeciwnie, ten chłopak postanowił uciec. A wy tak mocno w niego wierzyliście – zakpił. – Podobno miało was ocalić jego dobro i miłość. Tylko, że w Harrym Potterze nie było ani dobra, ani miłości. Te dwa uczucia nie istnieją, nawet tak głupi dzieciak jak on uważa, że jego życie jest cenniejsze, niż życia wasze.
Czułem w sobie coś na kształt rozczarowania. A więc pomyliłem się co do niego? Wydawało mi się, że on jest naprawdę silny. Rozejrzałem się dookoła. Wszyscy wokół mnie wyglądali na rozczarowanych. Nie spodziewaliśmy się tego.
- To nie jest Harry Potter! – krzyknęła niespodziewanie Blanche. – To na pewno nie jest on!
Lord Voldemort rzucił dziewczynie zdziwione spojrzenie.
- Jak to? – zapytał. – To jest Harry Potter.
- Nie – pokręciła głową. – Harry, nie jest tchórzem.
- Harry Potter wybrał życie, nie śmierć, Blanche White – wycedził chłodno.
- Harry, w czym przeszkodził nam profesor Snape pod koniec pierwszego roku nauki w Hogwarcie? – zapytała cicho wpatrując się uparcie w dzieciaka.
Chłopak przymrużył oczy czerwieniąc się.
- Nie pozwolił nam się pocałować – wydukał.
Dziewczyna roześmiała się dźwięcznie. Wyglądała na szczęśliwą.
- Nie, chłopcze. Profesor Snape nie pozwolił nam złożyć Wieczystej – wycedziła.
- Zabić ich!
—
Rzuciłem się w stronę Blanche, która nadal z tryumfującym wyrazem twarzy siedziała przy stoliku. Musiałem ją jak najszybciej wyciągnąć z tego piekła. Teoretycznie walczących po naszej stronie było więcej, a jednak kilku ministrów magii nie dało polecenia ataku dla swoich aurorów. Zmiąłem w ustach przekleństwa uchylając się przed złowrogim zaklęciem. Tylko, że byłem stanowczo za daleko.
- Czyżbym spotkał moją kopię? – zapytał Nott głupio. – Jest nas o jednego za dużo!Avada…
- Confundus! – krzyknąłem przerywając jego inkantację.
Siła zaklęcia była tak duża, że upadł na ziemię. Czyjaś drętwota przemknęła mi koło ucha. Obróciłem się w tamtą stronę. Hermiona Granger oberwała od Eunice Storm. Dziewczyna z głupim uśmiechem stała nad nią najwyraźniej chcąc rzucić jeszcze jakąś klątwę.
Wykrzywiłem wargi złośliwie wskakując między je dwie.
- Za Rudolfa i za mnie – wyszeptałem cicho patrząc Eunice prosto w oczy. – Avada Kedavra!
Była zdumiona, gdy promień zielonego światła uderzył w nią. Runęła na ziemię.
- Pan ją zabił! – pisnęła Granger.
- Inaczej ona zabiłaby ciebie – wycedziłem. – Walcz tak, żeby ich uszkodzić.
Uchyliłem się pod zaklęciem jakiego Aurora. Biedny idiota nie wiedział, czy jestem po właściwej stronie. Szczęście, że eliksir wielosokowy powinien zaraz przestać działać.
Blanche cofała się rzucając wszelkiego rodzaju tarcze przed swoim ojcem. Wyglądała na przerażoną.
- Contribulatios! – ryknął, najwyraźniej pragnąc zakończyć całą tę farsę, ale zupełnie niespodziewanie przed jego córkę wysunęła się Deidre.
Sparaliżowany patrzyłem jak Sunwood obrywa. Wyprostowała się jak struna. Zakryła dłońmi głowę kuląc się. Czułem, że eliksir przestaje działać. Zeszczuplałem i zmalałem. Byłem na powrót Snapem. To samo działo się z resztą członków. O zgrozo zauważyłem, że większość leży na ziemi.
- Nubis!
Wokół White’ta wezbrał się tuman czarnego kurzu. Mężczyzna zaczął się miotać jak szalony próbując odgonić chmurę.
- Wspaniale Severusie. Wyeliminowałeś aż trzech śmierciożerców – usłyszałem syczący głos za swoimi plecami. – Tylko po co atakowałeś Romulusa? Zostawiłeś tę charłaczkę na pastwę losu, a teraz nagle chciałeś go ukarać, bo zrobił jej krzywdę? Czy to nie hipokryzja? Z drugiej strony, przecież to twoje nie pierwsze takie zachowanie. Obiecałeś strzec Lily Evans, a sam przyczyniłeś się do jej śmierci – cedził cicho. – Po co obiecywać, skoro nie można dotrzymać obietnicy? Czy nie lepiej było pozostać mi wiernemu?
- Potter cię dzisiaj wykończy – warknąłem.
- A gdzie jest Harry Potter? Nie powinien przypadkiem próbować mnie zabić? – szydził.
- Właśnie wbiega.
—
Istotnie do sali właśnie wbiegł Harry Potter. Wbiegł w towarzystwie Draco Malfoya i kilkunastu innych czarodziei. Wśród nich rozpoznałem paru nauczycieli i uczniów Hogwartu. Dotychczasowa walka zamarła.
Lord Voldemort uśmiechnął się okrutnie.
- A już bałem się, że nie przyjdziesz Harry Potterze.
- Czas dopełnić przepowiednię – odpowiedział chłopak.
- Dojrzała decyzja, tylko po co ją dopełniać? Jeśli będziemy walczyć umrzesz. Nie pomogą ci bajeczki Dumbledore’a. Mnie już nie można zabić.
Złoty Chłopiec pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Można cię zabić. Zniszczyliśmy twoje horcruxy.
Przez bladą twarz Czarnego Pana przebiegł dziwny dreszcz.
- Nawet jeśli zniszczyłeś dwa, albo trzy to niczego to nie zmienia, Harry Potterze – wysyczał łagodnie. – Jak myślisz dlaczego do tego wszystkiego dążę? Tak naprawdę wcale się od siebie nie różnimy. Ty i ja działamy… w jak ty to nazywasz imię dobra, cokolwiek to słowo oznacza.
- Chcesz władzy – odparł Harry. – I nie działasz w imieniu dobra. Ty nie wiesz, czym jest dobro.
Lord Voldemort był jeszcze łagodniejszy niż chwilę temu.
- W stadzie, w którym pojawia się chory osobnik, należy tego osobnika odosobnić, albo najlepiej unicestwić, ażeby stado pozostało zdrowe. Nie można dodawać do tegoż stada zakażonych osobników, prawda? Tak samo jest z czarodziejami. Nie możemy zaliczać do nas charłaków i szlam, nie możemy dopuścić, żeby nasze stado wymarło. Do tego dążę, Harry Potterze. Czy nie kieruję się w moim postępowaniem dobrem ogółu? Wiem, że to okrutne w stosunku do „zakażonych”, ale tak niestety musi być – zamilkł na chwilę, obserwując czy jego słowa odnoszą jakikolwiek skutek. – Jesteśmy tacy sami, Harry Potterze. Nie musimy walczyć przeciwko sobie. Możesz stać u mego boku. Razem będziemy najpotężniejszymi czarodziejami na świecie.
Chłopiec, który Przeżył roześmiał się drwiąco.
- Kłamca! – wykrzyknął. – Władza i potęga. Tak kiedyś powiedziałeś. Sam sobie zaprzeczasz, a robisz to tylko dlatego, że nie znasz treści przepowiedni.
- Przepowiednia to tylko zlepek słów, który może, ale nie musi się spełnić, Harry Potterze. Daję ci wybór, którego pozbawił cię Dumbledore. On każe ci walczyć, ja pozwalam żyć.
- To ja dam ci wybór, możesz jeszcze się zawrócić, Lordzie Voldemorcie. W innym wypadku będę musiał cię zabić.
Czarny Pan roześmiał się mściwie. Był to śmiech na tyle głośny i okrutny, że przeszył wszystkich w pomieszczeniu. Uniósł dłoń i jednym machnięciem wyrwał Harryemu Potterowi różdżkę z dłoni. Potoczyła się głośnym echem po podłodze.
- Widzisz jak bardzo różni się moja moc od twojej, Harry Potterze? – zapytał zimno. – Nie muszę używać nawet różdżki, ażeby cię rozbroić. A teraz zginiesz. Zginiesz dzięki własnej pysze, która nie pozwoliła ci przyjąć mojej oferty. Powinienem tę całą historię z tobą zakończyć już trzy lata temu, ale wtedy zbyt mocno sprzyjało ci szczęście, a ja zwyczajnie cię zlekceważyłem. Dziś nie popełnię takiego błędu – podniósł do góry różdżkę. – Avada Kedavra! – ryknął.
Promień zielonego światła pomknął ku Złotemu Chłopcu. Dzieciak nawet nie zmrużył oczu. Po prostu czekał na cios. Tylko, że ostateczny koniec nie nadszedł. Śmiertelne zaklęcie owszem, uderzyło w niego, ale zamiast go unicestwić odbiło się i z pełną mocą zaatakowało rzucającego.
Tumany kurzu, które niewiadomo skąd pojawiły się w całej sali wzbiły się w powietrze zasłaniając ostateczny skutek klątwy. Trwaliśmy tak zupełnie bez ruchu, czekając aż opadną i zrozumiemy co się stało. Kiedy wreszcie zaczęło się przerzedzać zobaczyliśmy ostateczny widok bitwy. Czarny Pan leżał martwy. Lord Voldemort zabił się swoim własnym zaklęciem. Nad jego zwłokami stali Morgana i Lucjusz. Obok ich stóp leżała martwa Naginii.
- Bałem się, że nie zdążycie – wyszeptał Harry Potter.
Kobieta spojrzała na niego bezbarwnie.
- Zabiła go, jego własna ignorancja – wycedziła cicho. – Własna ignorancja.